Henryk Okrasiński był dzieckiem z wolskiej rodziny robotniczej. Mieszkał przy Leszno 90. Całą młodość, lata szkolne i studenckie przeżył na Woli. Jako dziecko bawił się z dziećmi żydowskimi, a podczas okupacji razem z nimi przemykał przez dziury w getcie, aby dostarczać jedzenie. Cudem uniknął śmierci. Po krwawym Powstaniu Warszawskim razem z rodziną przeszedł przez szereg obozów, po czym wywieziono ich na przymusowe roboty do niemieckiego gospodarstwa rolnego. 65 lat później pan Henryk przywołuje obrazy, których nigdy nie mógł wymazać z pamięci…
Balkonów
Jako dziecko byłem jak mały gawrosz, wszędzie musiałem wejść, wszędzie było mnie pełno. Chodziłem nawet na wagary, włóczyliśmy się z kolegami po dzielnicy, spaliśmy w ruinach. Wiosną 1944 r. zbrodniczy okupanci przy ul. Leszno, w budynku naprzeciwko sądów, za murami getta, powiesili na balkonach 27 Polaków. Ojciec mojego kolegi był woźnym w sądzie i pamiętam, że podczas jednej z wypraw weszliśmy z kolegą do sądu na pierwsze piętro. Stamtąd widziałem powieszonych. To był straszny obraz. Niemcy przez tę zbrodnię chcieli złamać nasz opór.
Graczki
Życie mieszkańców Warszawy przed wybuchem Powstania pogarszało się. Na ulicach było więcej strzelanin, wyroków śmierci. Przez Warszawę wozami przemierzało setki uciekinierów znad Morza Czarnego, nazywaliśmy ich czarnomorcami. Sytuacja żywnościowa pogarszała się, pomimo że mieliśmy kartki na żywność. Zaczęło brakować kartofli, mąki.
Moja matka 2 sierpnia planowała pojechać na wieś do chłopa po kartofle. 1 sierpnia posłała mnie do naszych znajomych na ul. Chłodną, obok Hal Mirowskich. Miałem pożyczyć graczkę do kopania kartofli. Niestety, nikogo nie zastałem. Było ok. 17.00. W drodze powrotnej na skrzyżowaniu ulic Chłodnej i Żelaznej usłyszałem nagle strzelaninę. Szybko wpadłem do bramy i budynku przy ul. Żelaznej 74. Myślałem, że strzelanina zaraz się skończy.
Ale końca nie było. Nie było też mowy o wyjściu na ul. Żelazną. Nagle na podwórku pojawili się mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami z napisem AK. Byli uzbrojeni w pistolety i karabiny. Mówili, że wybiła godz. 17.00 i zaczęło się powstanie. W domu, gdzie się ukryłem, mieszkali granatowi policjanci. Do powstańców odnieśli się z przychylnością, oddali im nawet broń krótką. Walki trwały cały czas. Na rogu Chłodnej 25 i Żelaznej mieściła się kwatera żandarmerii niemieckiej (Nordwacha), która ostrzeliwała Żelazną.
Z bramy widziałem, jak płonął samochód ciężarowy stojący przed bunkrem żandarmerii. Powstańcy rzucili tam granat, ale Niemcy stawiali duży opór. Polacy ustawiali w oknach manekiny, aby sprawdzić skąd będzie szedł ogień. Nie mogłem wyjść, więc postanowiłem przenocować w piwnicy. Szczęśliwym trafem spotkałem tam mojego współtowarzysza.
Drugiego dnia wyszliśmy przez dziurę wybitą w budynku. Udaliśmy się do drugiej posesji, gdzie chłopak użyczył mi gościny u swoich rodziców przy ul. Białej. Trzeciego dnia znalazłem się na Chłodnej przy Hali Mirowskiej. Okrężną drogą wracałem do domu. Po drodze zatrzymałem się na Chłodnej, gdzie budowałem barykadę. Żandarmerię wzięto do niewoli.
Barykad i polskiej flagi
Gdy dotarłem do domu przy ul. Leszno 90, radość była wielka. Moja matka bardzo się martwiła, byłem jedynakiem. Myślała, że zginąłem podczas walk ulicznych. Z poszewek uszyła biało-czerwoną flagę i z wielką dumą zawiesiła na domu. Przez kolejne dni budowaliśmy barykadę na Lesznie. Miała nas chronić przed atakiem wojsk niemieckich nacierających z zachodu Warszawy.
Praca była niebezpieczna, bo ostrzeliwano nas z samolotów niemieckich. Budynek obok nas, na rogu Żelaznej i Leszno (budynek szkoły, gdzie obecnie mieści się Urząd Dzielnicy Wola), był w posiadaniu niemieckich wojsk. Okupanci byli bardzo dobrze uzbrojeni, a dodatkowo dostawali pomoc z niemieckich samolotów. Nigdy nie opuścili swych pozycji, mimo że powstańcy chcieli, aby pokojowo wycofali się z budynku. Rozmowy spełzły na niczym.
Leszna 90 i 87
Mieszkaliśmy samotnie w domu przy Leszno 90. W czasie Powstania dla bezpieczeństwa przenieśliśmy się na drugą stronę ulicy - na Leszno 87, gdzie mieliśmy dobrych znajomych. 8 sierpnia do naszego domu dotarło wojsko niemieckie i Ukraińcy, dając nam 10 minut na opuszczenie budynku. Wyszliśmy z rękami podniesionymi do góry. Dziesiątki ludzi stało przed murem. Wszystko musieliśmy oddać Niemcom: biżuterię, cenne rzeczy. Mnie udało się wziąć kilka słoików marmolady z buraków, a bratu mąkę. Prowadzono nas wzdłuż ul. Leszno, wśród palących się domów, leżących trupów dzieci i dorosłych. Doprowadzono nas do kościoła św. Wojciecha na Wolską, gdzie oddzielano kobiety z dziećmi od mężczyzn…
„Polscy bandyci”
…Dalej prowadzono nas na Dworzec Zachodni, a stamtąd bydlęcymi wagonami do Pruszkowa, do bazy warsztatów kolejowych. Tam w moim życiu wydarzył się dramat. Zastrzelono mojego przyjaciela, który chciał uciec przez parkan. Zaprowadzili nas do wagonów towarowych, które podstawiano co kilkadziesiąt minut. To była loteria. Nasz akurat jechał do Niemiec. Wywieźli nas na roboty. Innych do Oświęcimia albo Buchenwald. W wagonach było tłoczno i duszno.
Drzwi otwierali tylko w dzień. Bardziej odważni wyskakiwali najczęściej do rzek. Na próżno. Żołnierze niemieccy siedzieli na wagonach i strzelali do nich. Zawieziono nas do Brzegu, później w okolice Kamieńca Śląskiego. Kiedy prowadzono nas przez miasto, ludność niemiecka pluła na nas i wykrzykiwała: „Polscy bandyci!”. Kilka dni i nocy spędziliśmy w starej cegielni.
Później przewieziono nas do obozu przejściowego w Burgweide koło Wrocławia (obecnie dzielnica tego miasta – Sułkowice). Tam życie było ciężkie, piliśmy herbatę z siana. Dzięki temu, że mieliśmy marmoladę i mąkę, mogliśmy piec placki. Najgorsze było spanie. W drewnianych barakach dręczyły nas karaluchy, które nie dawały spać. W czasie snu często spadały z sufitu prosto w usta. Nawet, gdy drewniane prycze wystawialiśmy na zewnątrz baraku, to też nie mogliśmy pozbyć się insektów.
Już nie zapomnę…
Pomimo wieku (76 lat) i czasu, jaki upłynął, ciągle mam przed oczyma i nie mogę się pozbyć obrazów z powstania: trupów, szkieletów dzieci i dorosłych. Szkieletów transportowanych wózkami z getta na cmentarz żydowski. Nie mogę zapomnieć o kilkunastu wisielcach na balkonach domów przy ul. Leszno, naprzeciwko sądów.
Nie mogę zapomnieć tragicznych dni Powstania Warszawskiego na Woli, zamordowanych przez oprawców hitlerowskich setek dzieci i dorosłych, którzy leżeli przy palących się domach na szlaku, który pokonywaliśmy po obu stronach ulicy Młynarskiej, Leszno i Wolskiej. Wśród nich byli moi koledzy i koleżanki z Woli, z którymi chodziłem do szkół.
Wyznał: Henryk Okrasiński
Wysłuchała: JR